…są tacy, dla których muzyka zawsze stanowić będzie sacrum.
Dla innych jednak, szaleństwo i poczucie jak gdyby odrzutowiec startował za plecami, jest czymś czego nie da się zastąpić kawką, tudzież winem, w miękkim fotelu i słuchawkami na głowie.
Ten dylemat, będzie towarzyszył muzyce po wsze czasy. Bo zawsze znajdą się i jedni i drudzy, i domatorzy i szaleńcy koncertowych uniesień.
Jak to zatem jest?
Czy istnieje możliwość autorytarnej oceny i wyznaczenie tylko jednego, słusznego podejścia do muzyki?
Już na wstępie warto zaznaczyć, że nie.
Choć warto również pokusić się o wywołanie dyskusji, o małą wojenkę pomiędzy kapciarzami, a koncertowymi świrami.
Ośmieliłem się podzielić nas na dwie grupy, nie tylko po to by wywołać wspomnianą wojenkę. Raczej zależało mi na wyraźnym podziale nas i was.
Kapciarze
Czyż nie jest pięknym, wrócić do domu po wyczerpującym dniu pracy, wziąć prysznic, nalać sobie odrobinę wytwornego alkoholu i usiąść w miękkim fotelu przed wierzą hi-fi za jakieś pierdyliard polskich złotówek? Czy nie warto oddać się uniesieniom dźwięków idealnych, czystych? Wyselekcjonowanych i przygotowanych tak, by słuchacz czuł niemal zapach dźwięku, smakował każdą pauzę i dotykał każdą zagraną nutę?
Nie chcąc jednak manipulować postrzeganiem tych, którzy swoje sacrum odczuwają w warunkach domowych, trzeba zaznaczyć, że bogaty audiofeel, a zwykły zjadacz chleba z biedry, to dwie inne osoby.
Rzeczywiście łączy ich kilka wspólnych elementów. Lecz jednego stać na chwilę absolutnego offline w fotelu za kilka tysięcy złotych, a drugi swoje muzyczne spazmy przeżywa z odkurzaczem w ręku, lub ścierą do garów. Podobieństwa jednak faktyczne istnieją.
Oboje mają świra na punkcie jakości i estetyki dźwięku. Oboje postanowili wydać niemałą gotówkę na swoje szafy grające. I oboje nienawidzą hałasu, brudu i spędu rozszalałych nastolatek. (Serio?)
Gdzie zatem radość z muzyki? Gdzie emocje, nierozerwalnie z muzyką kojarzące się?
Ano są, tylko ciut inne, ciut bardziej okiełznane.
Mając wśród znajomych dość liczną grupę tzw. audioświrów, nieraz próbowałem dowiedzieć się na czym polega ich pasja i miłość do audio z jednoczesną niechęcią do koncertów.
Otrzymywałem raczej dość podobne odpowiedzi, z których wiele tyczyła się tzw. estetyki dźwięku.
Jak tłumaczą, doprowadza ich do szału brak możliwości skupienia się na muzyce. Ten gwar i ta bylejakość wykonywanych na żywo utworów, dalece odbiegających od tych, znajdujących się na krążku.
Denerwują ich okrzyki, pohukiwania i bliżej niezidentyfikowane dźwięki, przypominające raczej śpiewy godowe leśnych małp, aniżeli element kulturowo-muzyczny.
Aż wreszcie, co najczęściej powtarzane…
Nie potrafią zaakceptować nieczystości. Fałszu i absolutnego braku dbania i intonację utworu.
Świry – koncertowe świry
Świry, to gatunek bardziej pierwotny.
Nie przepadają, jak mniemam, za gajerkami i sukniami wartymi setki, a nawet tysiące złotych, gdyż kwotę potrzebną na tę garderobę wolą wydać na przyjemności.
…na chwilę szaleństwa, na alkohol ze znajomymi i na koncert w cenie biletów sięgającej dwieście, a nawet pięćset złotych.
Osobniki te, co wypada zaznaczyć, do których jest mi bliżej aniżeli do kapciarzy, charakteryzują się nie tylko brakiem skupienia na swych wymuskanych fryzurach.
Oni raczej skupiają się na tym, by życie przeżyć, aniżeli życie spędzić.
To oczywiście moja absolutnie subiektywna ocena.
Zatem co powoduje, że są tacy jak oni i tacy jak my?
Przecież nie dajmy sobie wcisnąć, że odpowiedzialne są za to geny czy też wychowanie.
Coś w człowieku takiego jest.
W nas to, a w nich tamto, że różnimy się nawet w tak mało, wydawać by się mogło, istotnej materii, jak upodobania fotelowo-koncertowe.
Jak już udało mi się ustalić, kapciarze to raczej esteci dźwięku.
Świry natomiast?
Nie przeszkadza im hałas, na wpół roznegliżowane rozszalałe kobiety z wytatuowanymi dekoltami i łopatkami.
Nie mają problemów, by swe potrzeby fizjologiczne oddać w krzakach – gdyż kolejka do Toj Toj’a przypomina raczej tą z PRL, gdy na postoju taksówek czekało się tyle, że lepiej byłoby pójść na piechotę.
Nieczystości intonacyjne, traktują raczej jako nierozerwalny element koncertu, a nie jako wadę.
Napawają się wydłużanymi frazami, skapującym potem na gitarowe struny.
Uwielbiają, gdy frontman spojrzy im w oczy, a niekiedy wezwie na scenę, przerywając show.
Ubóstwiają gdy coś pójdzie nie tak. Gdy utwór który znają z płyt zabrzmi inaczej, a wokal naszej gwiazdy brzmi płasko, nie przypominając początkowo głosu, który tak świetnie przecież znamy.
500+
Za koncert znanej grupy rockowej musimy często zapłacić dwieście, a nawet trzysta złotych.
Gdy w kraju nad Wisłą, objawi się jednak ktoś taki jak Justin Timberlake czy Metallica, ceny potrafią sięgać nawet pięciuset, a i w lepszych miejscach tysiąc złotych.
Czy zatem warto?
Czy dla dwóch godzin nieczystości, smrodu zmęczonych i spoconych ludzi warto wydać takie kwoty?
Powiem wam, że w mojej ocenie tak, warto!
I nie jest istotne gdzie złapiemy miejsca. Ile na nie wydamy i czy będziemy oglądać koncert z telebimu czy zerkając naszej gwieździe głęboko w oczy.
Autorytarnie powiem wam
I wy i my mamy swoje racje.
Nieczystości intonacyjne często zależą nie tylko od wykonawcy, ale i od miejsca w którym koncert ma się odbyć.
Są Takie sale i takie stadiony, na których zabrzmi dobrze tylko ten, który za bilet zażyczy sobie mnóstwa pieniędzy.
Jeśli natomiast nasza gwiazda należy raczej do gwiazdek, a jej PR to spęd setek tysięcy ludzi tylko dlatego, że bilety kosztują sto złotych, to nie liczmy na fajerwerki wokalne. Na wspaniałe nagłośnienie i cudowną obsługę koncertu.
To wszystko pochłania gigantyczne pieniądze, a jedynie gwiazdy wielkiego formatu stać na to, by inwestować i jednocześnie zarabiać na jakości, a nie na tysiącach rozszalałych nastolatkach z pluszakami w swych małych, ledwo wyrośniętych rączkach.
Zatem jeśli chcecie wyrwać się ze swych kapci i bierzecie pod uwagę możliwość spędzenia kilku godzin w otaczającym tłumie i głośną muzyką. A jednocześnie macie świra na punkcie jakości i kultury dźwięku, to wybierzcie się na takie koncerty jak chociażby Justin Timberlake, Diana Krall, Metallica czy Eric Clapton.
Kapciarze mają również swoje argumenty.
Bo gdzie odpoczniesz jak nie we własnym domu?
Gdzie spotkasz się ze swoją ukochaną czy ukochanym w świetle tanich podgrzewaczy do herbaty i muzyką w tle… subtelną, idealną niczym twój wybranek lub wybranka?
W domu, na fotelu.
Zatem słuchajmy muzyki tam, gdzie czujemy się z nią dobrze.
Gdyż muzyka to sacrum, które zasługuje na najwyższe i najdonioślejsze słowa uznania.
Każda muzyka.
Nie tylko ta moja, ale i twoja również.
Brawo, Krzysiu 🙂 fajny tekst. ale z jednym się nie zgodzę, jeśli pozwolisz. Otóż nie zawsze cena biletu przekłada się na jakość dźwięku. Vide koncert Stinga w Poznaniu. Chyba w 2006 r. Znajomy pojechał, ja marzyłam, ale małe dzieci, z kasą krucho…Wrócił wściekły, bo nic nie widział, choć to pół biedy, ale co gorsza – nic nie słyszał. ja oglądałam transmisję w tv. Jak kolega wrócił, obejrzeliśmy razem i wreszcie usłyszał koncert. Był fatalnie naglosniony na stadionie, a bilety wtedy kosztowały ponad 200 zł, więc kosmiczna cena.
Moim skromnym zdaniem, 200 zł, to cena zbyt niska.
Gdy spojrzymy na ceny takich wykonawców jak Timberalake, Metallica, Eric Clapton… To ceny w dobrych miejscach kosztują 500+, sięgając kwot bliskich tysiąca złotych.
Faktem jest to, że Sting jest klasą samą w sobie i podejrzewam, że bilety w cenie 200 zł, były jednymi z najtańszych.
Niestety, nagłośnienie nie zawsze wygra z akustyką miejsca.
Chociażby Gdański stadion, na którym swój koncert miał Justin Timberlake.
W sektorze VIP, poza sałatkami i napojami, koncert można było oglądać z telebimów. Nie było nic widać. Nagłośnienie huczało, a koncert był raczej tylko dodatkiem do biznesowych ustaleń.
Za to w najlepszych miejscach, tuż przy scenie, cena biletów była niby niższa, acz wysoka.
Tam nagłośnienie “urywało tyłek”.
Także wszystko zależy, moim zdaniem, od tego w jakim celu idziemy na koncert.
Jeśli zatem chcemy posłuchać, pobawić się, to kupujemy bilety w dobrych sektorach, świetnie nagłośnionych.
Jeśli chcemy spotkać się ze znajomymi i poszaleć, niekoniecznie wsłuchując się w muzykę, kupujemy najtańsze bilety gdzieś na tyłach.
A gdy chcemy porozmawiać ze znajomymi, posiedzieć w wygodnych fotelach i zagryzać koncercik sałatkami, kupujemy bilety w dość wysokich cenach, w sektorze VIP.
Ot cała filozofia 😀
Ale koncerty live mają jeszcze jedną, ważną cechę: suveniry 🙂 Parę tygodni temu byłem (kolejny już raz) na koncercie Deep Purple. Bilet pod samą sceną, nie słyszałem nic tylko miażdżący jelita bass. Sola mojego Boga S.M. docierały do mnie tylko dlatego, że STAŁEM NA PRZECIWKO NIEGO I CZUŁEM SIĘ JAKBY GRAŁ TYLKO DLA MNIE I I RZUCIŁ MI SWOJĄ KOSTKĘ!!! Mam oprawioną w ramkę 🙂 Wiem, że w pewnym wieku przechodzi ochota na zbieranie tego typu pamiątek, ale to było moje marzenie, odkąd usłyszałem go pierwszy raz 🙂 Ale nie będę się nad tym rozwodził, bo o Stefku mogę rozprawiać godzinami (Krzysiek coś o tym wie hehe)
Pozdrock
Z czystej ciekawości. A myśleliście, żeby podziałać na własną rękę, z takimi rozwiązaniami – https://dobrydestylator.pl/potstill-fi-76 ? Bo rozumiem, że można na własne potrzeby?